Wizyta prezydenta Karola Nawrockiego w Stanach Zjednoczonych, relacjonowana przez „Europejską Prawdę” (siostrzany portal „Ukraińskiej Prawdy”) stała się okazją nie tyle do chłodnej analizy polskiej polityki zagranicznej, ile do przemycenia emocjonalnych ocen i rozczarowań ukraińskich publicystów.
Zamiast trzymać się faktów i realiów geopolityki, autorzy tekstu posłużyli się znanym już z ukraińskich mediów zabiegiem: jeżeli Polska nie mówi o Ukrainie wystarczająco głośno, znaczy iż się „odwraca”. A jeżeli nie dostarcza politycznego wsparcia w każdej sytuacji – to już „nie jest przyjacielem”.
Już pierwsze zdanie artykułu zdradza ton, który z każdą kolejną akapitą wybrzmiewa coraz mocniej:
„Karol Nawrocki stał się pierwszym zwycięzcą wyborów w Europie, któremu podczas kampanii otwarcie kibicował Trump.”
Z pozoru neutralne stwierdzenie, ale już na wejściu pojawia się etykieta: Nawrocki to „człowiek Trumpa”. I choć nie da się ukryć, iż wizyta miała charakter symboliczny – była pierwszą bilateralną wizytą europejskiego przywódcy u nowego prezydenta USA – to ukraińscy autorzy od razu próbują zawęzić znaczenie wydarzenia do relacji Polska–Trump, z pominięciem kontekstu europejskiego.
W dalszej części artykułu autorzy relacjonują przelot myśliwców nad Białym Domem jako coś niemal historycznego:
„Spotkanie w Białym Domu rozpoczęło się od symbolicznego gestu – nad prezydentami przeleciało osiem myśliwców. Sam ten fakt pokazuje szczególny stosunek Donalda Trumpa zarówno do Polski, jak i do jej nowego lidera.”
Szkoda tylko, iż z tej „symboliki” wyciąga się nadinterpretowane wnioski. Pokaz siły i owszem, ale gesty militarne to jeszcze nie polityczne gwarancje. A już na pewno nie można ich traktować jako automatycznego przełożenia na wsparcie dla trzeciego kraju, jakim w tym przypadku jest Ukraina.
Pojawia się też cytat Trumpa, który zdaniem autorów jest obietnicą przyszłej militarnej współpracy:
„Możemy zwiększyć naszą obecność w Polsce, jeżeli Polacy tego będą chcieli. Nigdy choćby nie rozważaliśmy wycofania żołnierzy z Polski.”
W ustach Trumpa to brzmi raczej jak deklaracja „jeśli będziecie płacić, to będziemy”. A jednak autorzy z Kijowa zdają się odczytywać to jako twardą gwarancję bezpieczeństwa, a choćby punkt odniesienia do dalszych oczekiwań. Oczywiście – nie wobec USA. Wobec Polski.
Kiedy Nawrocki podczas wspólnej konferencji mówi o Europie i wspólnej odpowiedzialności, nie podoba się to komentatorom z Ukrainy. Cytują prezydenta Polski, by po chwili wytknąć mu, iż mówi ogólnikami:
„Nie ufam Władimirowi Putinowi. Kolejne pakiety sankcji i wsparcie dla Ukrainy to nie tylko stanowisko Polski, ale całej Europy.”
A potem pada chłodna konstatacja:
„Tyle tylko, iż temat Ukrainy praktycznie nie został poruszony przez Nawrockiego. Przynajmniej w jawnej części rozmów.”
I tu właśnie dochodzimy do sedna emocjonalnego tonu całego tekstu. Że skoro Polska nie mówi o Ukrainie w każdym wystąpieniu, to znaczy, iż coś jest nie tak. A jeżeli mówi ogólnikami – to znaczy, iż „unika tematu”.
Ale szczytem publicystycznej dezynwoltury jest końcowy akapit, który bez cienia dyplomacji stwierdza:
„Być może na większą pomoc od Karola Nawrockiego Kijów nie powinien liczyć. W końcu trudno go nazwać ‘przyjacielem Ukrainy’.”
To już nie opinia. To wyrok. Nie padło tam nic, co uzasadniałoby aż tak mocną tezę. Nie padły żadne deklaracje niechęci, wycofania się ze wsparcia, zmiany stanowiska Polski wobec wojny czy Ukrainy. Wprost przeciwnie: Nawrocki mówił o sankcjach, mówił o europejskiej solidarności, mówił o nieufności wobec Rosji. Ale to za mało dla autorów, którzy woleliby, by nazwisko „Ukraina” padało co trzecie zdanie.
W innym miejscu artykułu cytowany jest polski dziennikarz, który miał zapytać Trumpa o jego realne działania wobec Rosji. Według autorów, Trump miał się „wyraźnie zirytować”. Można się tylko domyślać, iż intencją autorów było pokazanie, iż „nawet Polacy nie wierzą w Trumpa” – choć przecież właśnie ta Polska jest oskarżana o nadmierną bliskość z byłym prezydentem USA.
Widać tu pewien schemat: Polska ma być równocześnie ambasadorem Ukrainy, lojalnym sojusznikiem USA, i jeszcze – najlepiej – fundatorem niekończącej się pomocy wojskowej i politycznej. A kiedy nie spełnia wszystkich tych ról jednocześnie, pojawia się rozczarowanie, insynuacje, a choćby otwarta krytyka.
Tymczasem Polska, jak każde państwo, prowadzi własną politykę zagraniczną. Wspiera Ukrainę – i robi to realnie, nie tylko w deklaracjach. Ale nie ma obowiązku składać hołdu w każdym komunikacie dyplomatycznym. I nie każdy gest w stronę USA musi być odczytywany przez pryzmat interesów Kijowa. W tym sensie analiza „Europejskiej Prawdy” zdradza więcej o oczekiwaniach Ukrainy niż o realnej polityce Polski. Przez cały tekst przewija się emocjonalne niedowierzanie, iż oto Warszawa nie stawia sprawy ukraińskiej w centrum każdej rozmowy. A przecież dyplomacja to nie teatr jednego tematu.
Dziennikarze z Kijowa mają prawo do własnej oceny. Ale kiedy używa się określenia „trudno go nazwać przyjacielem Ukrainy”, to warto pamiętać, co to naprawdę oznacza. Bo jeżeli Polska (której uosobieniem może byc głowa państwa) – kraj, który przyjął miliony uchodźców, wspierał Ukrainę od pierwszych dni wojny, prowadzi działania na forum UE i NATO., ma nie zasługiwać na to miano, to kto adekwatnie zasługuje?