Tomczak: And you will become a fascist. And a populist.

konserwatyzm.pl 18 hours ago

PRAWICOWIEC JAKO „FASZYSTA”

„Faszysta” jest nie tylko skażony swoją genezą, czyli byciem wytworem komunistycznej propagandy, nakazującej każdego nie-komunistę tak właśnie określać, nie tylko skompromitowany nagminnością występowania w lewicowej publicystyce z takich choćby przyczyn, jak dostrzeżenie w przeciwniku patrioty czy zwolennika restrykcyjnej polityki migracyjnej. Jest też absurdalny, zważywszy czym był „realny” faszyzm i iż w Polce nigdy nie znalazł żyznej gleby, by się rozwijać – przypomnijmy ten choćby fakt, iż przywódca jednej z bardziej radykalnych organizacji nacjonalistycznych w II RP, czyli Jan Mosdorf z Obozu Narodowo-Radykalnego zginął w niemieckim obozie Auschwitz-Birkenau ratując Żyda.

Absurdalności epitetu „faszysta” dopełnia włączanie w zbiór cech przypisywanych określanej nim osobie rasizmu, choć włoski faszyzm rasistowski nie był. Oczywiście, używaniu tego określenia towarzyszy mnóstwo manipulacji i przeinaczeń, które możemy uznać za drobne, jeżeli weźmiemy pod uwagę rozmiar kłamliwości samego epitetu. Przykładowo, sugerowaniu faszyzmu towarzyszy przedstawianie osób o poglądach prawicowych jako piewców narodu w rozumieniu etnicznym, choćby jeżeli wielu utożsamia się z koncepcją narodu kulturowego. Służyć to ma najczęściej ukazaniu prawicowca czy narodowca jako ideowego pobratymca niemieckich narodowych socjalistów. Merytoryczne argumenty są bezbronne wobec propagandowego obrzucenia błotem – nie bezpodstawnie liczy się na to, iż potępieńczo-moralistyczny tajfun zmiecie wszelkie rzeczowe próby tłumaczenia.

Kuriozalność bycia „faszystą” stała się na tyle oczywista, a ostrze tych, którzy taką stygmatyzacją się posługują na tyle stępione, iż część przedstawicieli prawicy zaczęła sama się tak określać. Służy to kpinie z propagandowego odmieniania tego słowa przez wszystkie przypadki przez przeciwników i wynika ze świadomości, iż przeszło ono drogę od bycia pojęciem o ściśle określonym znaczeniu do stania się jałowym i pustym sloganem. Rzecz jasna, ironiczna auto-dekonspiracja „faszysty” pomaga też wytrącić szabelkę z rąk części lewicowców, wszak skoro ktoś sam tytułuje się „faszystą” to trudno liczyć na zdeprecjonowanie go, nazywając w ten sposób.

W przypadku „faszysty” mamy do czynienia z trzema interesującymi skutkami używania tego określenia w sytuacjach zupełnie nieadekwatnych. Akurat w tej kwestii można dostrzec pewną analogię do konsekwencji nadużywania pojęcia „skrajna prawica”.

Po pierwsze, skutkiem dążenia do wywołania grozy poprzez nieustanne sięganie po pojęcia opisujące zjawiska budzące strach nie jest to, co intencjonalnie takim skutkiem ma być – czyli lęk odbiorcy. Jest dokładnie przeciwnie – nadużywanie pojęcia zdejmuje z niego odium grozy. Skoro faszyzm jest wszędzie i wcale się źle nie żyje, to czego tu się bać…

Po drugie, „faszystami” z nadania lewicy zostać mogą osoby głoszące całkowicie odmienne poglądy – od zwolenników wszechobecnego państwa po ludzi o przekonaniach bliskich libertarianizmowi, uznające państwo za zagrożenie, jak choćby Janusz Korwin-Mikke. Czyli – pojęcie to nie tylko nie ma wiele wspólnego z tym czym był faszyzm, ale także nie pozostaje w związku z jakimkolwiek spójnym, zredefiniowanym w czasach współczesnych określeniem. Dość powiedzieć, iż gdy jakiś lewicowy publicysta chce opisać kogoś w istocie odwołującego się do dziedzictwa Mussoliniego czy Hitlera, używa określenia „neofaszysta” – to samo w sobie podważa wiarygodność jego deklarowanej wiary w to, iż jego oponenci polityczni w istocie są faszystami. Dokooptowywanie kolejnych adekwatności do definicji „faszyzmu” faktycznie powinno mieć miejsce każdorazowo, po dostrzeżeniu przez bystre oko lewicowca niepokojącego go zjawiska.

Po trzecie, nadgorliwe tropienie faszyzmu kończy się najczęściej upodobnieniem do wyobrażonego przedmiotu swojego polowania. „Faszystą” zostaje się nie z powodu dokonania aktu przemocy, napisania projektu regulaminu ograniczającego określonym grupom etnicznym wstępu w niektóre miejsca czy sięgania po totalitarną symbolikę. „Faszystę” poznajemy po słowach, a adekwatnie po tym, jak zinterpretuje je nadgorliwy myśliwy – podstawowym zarzutem wobec „faszysty” jest to, iż ma inne poglądy. Przecież tolerancja nie pozwala mieć innych poglądów – to, iż ludzie mają odmienne poglądy prowadzi do faszyzmu. Albo jakoś podobnie.

Zawsze niedoścignionym wzorem faszystowskiego „antyfaszyzmu” była dla mnie tzw. Brunatna Księga magazynu „Nigdy Więcej”. Jej autorzy regularnie donoszą na ludzi, którzy mają inne od nich poglądy, choćby jeżeli związek tych poglądów z faszyzmem (nawet przy utożsamieniu go z nazizmem czy rasizmem – co oczywiście jest błędem) jest taki, jak mieszkańca wioski, przez którą maszerowali żołnierze Wehrmachtu z hitleryzmem.

PRAWICOWIEC JAKO „POPULISTA”

Populizm definiowany był zasadniczo dwojako. Albo oznaczał odwoływanie się do woli ludu albo sięganie po proste hasła, którymi opisywano trudne problemy oraz proponowanie łatwych rozwiązań skomplikowanych spraw. Rzecz jasna, te definicje są dosyć mgliste, gdyż propozycje polityków siłą rzeczy skierowane są nie do ścian czy do drzew, a przekaz medialny musi być tak skonstruowany, by przekonywał, niekoniecznie szczególnie absorbując. Panowała jednak zgoda co do tego, iż symptomatyczne dla populizmu jest diametralne poszerzanie obszarów pomocy socjalnej, zwane rozdawnictwem pieniędzy publicznych.

Dziś, gdy słyszymy słowo „populista”, najczęściej artykułują je ci sami ludzie, którzy kiedyś tropili „faszystów”, a przedmiotem opisu są mniej więcej ci, którzy niedawno byli „faszystami”. Oczywiście, dochodzi do ostatecznego wyprania „populisty” z i tak mglistej treści – bo skoro prawdopodobnie „populistami” mogą być choćby politycy jedynej postulującej redukcję pomocy socjalnej parlamentarnej partii, czyli Konfederacji to „i ty zostaniesz populistą”.

Jednocześnie populizm nie ma konotacji jednoznacznie negatywnych, a populistami niektórzy politycy tytułują się wcale nie z dozą kpiny. Ani historia pojęcia ani znaczenie ani etymologia nie czynią go najbardziej wygodnym narzędziem do uderzania w przeciwników. Interesujące jest to, iż w ramach debaty, w której każdy obiera sobie za cel swoich westchnień „zwykłego człowieka” tak wielu chce czynić innym zarzut z tego, iż wsłuchują się w „głos ludu”.

Pewien paradoks tkwi w fakcie, iż użytkownicy cepa „populizmu” wskazują jako jedną z jego cech charakterystycznych przeciwstawianie ludu elitom, czyli afirmowanie „zwykłych ludzi” i pomstowanie na „sprzedajne” elity – a jednocześnie, być może nieświadomie, samym swoim istnieniem dowodzą istnienia sytuacji dokładnie odwrotnej, czyli niechęci elit (albo po prostu tych, którzy przywykli odwoływać się do wyższego statusu społecznego czy poziomu wykształcenia) do każdego kto patrzy na nie z krytycyzmem (przez co zostaje – z ich nadania – „populistą”).

Z perspektywy niniejszych rozważań należy sformułować krótką konkluzję – obydwa cepy, czyli „faszysta” oraz „populista” są nieszczególnie groźne, choć z innych, w pewnym sensie choćby przeciwstawnych przyczyn.

Siła rażenia pierwszego przypomina moc rewolweru przyniesionego na zawody łucznicze – z tym zastrzeżeniem, iż rewolwer jest plastikowy. Drugi cep przyrównać można do mężczyzny, który porusza się po robotniczej dzielnicy w garniturze i wypomina wszystkim dookoła niedostatecznie elegancki ubiór – ci zaś patrzą na niego z pomieszaniem zdziwienia z niechęcią. Pierwszy cep jest słaby swoją siłą nadętą do granic absurdu, zaś drugi jest słaby, ponieważ trafia w pancerz ochronny.

Jacek Tomczak

Read Entire Article