Piskorski: Merz, or guaranteed collapse

myslpolska.info 4 hours ago

Na czele europejskiej partii wojny wyraźnie staje kanclerz Niemiec Friedrich Merz. To właśnie szef niemieckiego rządu stał się głównym rzecznikiem Kijowa i zwolennikiem kontynuowania wojny na Ukrainie. Wbrew tradycjom polityki niemieckiej, wbrew wszelkim racjonalnym kalkulacjom.

Świadczą o tym kolejne zapowiedzi i oświadczenia niemieckiego kanclerza z ostatnich tygodni. Nie ma już żadnych wątpliwości, iż w przypadku rezygnacji Stanów Zjednoczonych z dalszego uzbrajania Sił Zbrojnych Ukrainy rolę kluczowego dostawcy broni przejmie właśnie republika federalna.

Patrioty dla Kijowa

Jak twierdzi dziennik „Bild”, Merz zamierza niebawem podpisać z Amerykanami niejawne porozumienie, w którym wyliczone mają być rodzaje broni, jakich potrzebuje ukraińska armia. Schemat będzie prosty: Waszyngton sprzedawać będzie broń Niemcom, a ci z kolei przekazywać będą ją Ukraińcom. W zasadzie nic nowego. Już na ten moment wiadomo, iż Niemcy przekażą Ukrainie dwa zestawy Patriot z własnych zasobów, które później będą musieli uzupełnić zamówieniami za oceanem. To zresztą częściowa odpowiedź na apel Zełenskiego wygłoszony podczas ostatniego szczytu w Hadze. Częściowa, bo Kijów chciał aż siedmiu zestawów tego rodzaju, a władze innych państw europejskich, choćby Grecji czy Polski, nie zamierzają dzielić się z Kijowem sprzętem coraz bardziej deficytowym, a do tego oczywiście drogim.

Amerykanie przyglądają się spokojnie agonii

W programowych deklaracjach przedwyborczych Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU) Merza pojawiały się regularnie zapewnienia o tym, iż Unia Europejska powinna zbudować własny przemysł obronny uniezależniający ją od Amerykanów. Duża część europejskiej produkcji miałaby oczywiście być przeznaczana na potrzeby Kijowa. Okazuje się jednak, iż do takiej europejskiej samowystarczalności bardzo daleko. Całego szeregu rodzajów broni przemysł na naszym kontynencie po prostu nie jest w stanie wyprodukować. Opracowanie i wdrożenie nowych technologii zająć może długie lata. Stany Zjednoczone są natomiast z oczywistych względów zainteresowane utrzymaniem zależności Starego Kontynentu od siebie. Dlatego każdy ruch Niemiec czy innych ważnych państw członkowskich UE w kierunku tego, co Emmanuel Macron określił niegdyś mianem „autonomii strategicznej” spotykać będzie się z ostrą reakcją Waszyngtonu. Dla tego ostatniego najlepszym scenariuszem jest uczynienie z Niemiec kraju słabo rozwiniętego technologicznie, z przestarzałym przemysłem, zmierzającego w kierunku pomysłów Henry’ego Morgenthaua po II wojnie światowej, czyli gospodarki opartej na rolnictwie.

Niemiecki model społecznej gospodarki rynkowej się kończy

Większość komentatorów niemieckich uważa, iż przewodnia rola Berlina w lobbowaniu interesów Kijowa uderza wprost w niemieckie wydanie państwa dobrobytu, które stanowiło o atrakcyjności Niemiec w skali europejskiej przez całe powojenne dekady. Widać przecież wyraźnie, iż niemiecki budżet nie jest w stanie jednocześnie finansować forsownej militaryzacji oraz zakupów broni, a z drugiej realizować programów społecznych obiecywanych przez rządzącą koalicję w czasie ubiegłorocznej kampanii wyborczej.

Energetyczna katastrofa

Jednym ze sztandarowych haseł współrządzącej dziś CDU oraz socjaldemokratów z SPD było obniżenie cen energii elektrycznej, zarówno dla odbiorców indywidualnych, jak i przedsiębiorstw. w tej chwili średnia cena za kilowatogodzinę wynosi prawie 27 eurocentów. Oczywiście ceny bywają różne i w dużym stopniu zależą od miejsca zamieszkania / siedziby odbiorcy, ilości zużywanej energii i przysługującej danemu podmiotowi taryfy. W ramach forsowanego przez władze niemieckie Zielonego Ładu już 53% generacji prądu pochodzi w republice federalnej ze źródeł odnawialnych, przede wszystkim siłowni wiatrowych i baterii słonecznych. Czyli wielkość produkcji zależy od warunków meteorologicznych, a te bywają z natury zmienne. Przeciętne niemieckie gospodarstwo domowe zużywa od 1,5 do 4 tysięcy kilowatogodzin prądu elektrycznego rocznie, oczywiście w zależności od liczby członków i sprzętu elektrycznego. Wysokie zapotrzebowanie powoduje, iż coraz częściej pojawia się konieczność korzystania z generacji tradycyjnej – węglowej i gazowej. Wszystko to w sytuacji, w której aż 40% końcowej ceny energii elektrycznej stanowią podatki. Ceny miały spaść właśnie w wyniku obniżenia tych podatków.

Do tego jednak nie dojdzie, bo jak wylicza Ministerstwo Finansów, kosztowałoby to budżet federalny niebagatelną kwotę 4,5 mld euro. W budżecie niemieckim takiej kwoty po prostu nie ma. Zmniejszenie opodatkowania energii ograniczono zatem tylko dla wybranych odbiorców: zakładów przemysłowych oraz gospodarstw rolnych i leśnych.

Koniec polityki społecznej?

Przedwyborcze programy zawierały również obietnice zwiększenia emerytur oraz zasiłków społecznych (w końcu obie rządzące partie opowiadają się formalnie za modelem społecznym gospodarki rynkowej). Chodziło tu też o świadczenia, takie jak zasiłki dla bezrobotnych i cały szereg zapomóg dla najuboższych grup społecznych. Wprawdzie chadeccy zajmowali tu stanowisko bardziej liberalne, ale SPD zapewniła sobie w umowie koalicyjnej wpływ na politykę społeczną i realizację takich właśnie punktów.

Rośnie świadomość kryzysu

Coraz częściej w niemieckich dyskusjach politycznych słychać głosy nie szczędzące krytyki poczynaniom obecnego rządu. Brzmią one również ze strony polityków partii współrządzących. Niedawno na antenie drugiego programu publicznej telewizji ZDF premier Nadrenii Północnej – Westfalii Hendrik Wüst stwierdził, iż ceny energii dobijają gospodarkę niemiecką. Jego zdaniem niezbędna jest głęboka i całościowa reforma w tej sferze, bo wszystkie pozostałe rozwiązania to wybiórcze i nieskuteczne półśrodki. Szczególnie istotne obniżenie stawek cen energii elektrycznej jest dla sektora małych i średnich przedsiębiorstw, firm usługowych oraz uboższych rodzin niemieckich. Wüst twierdzi przy tym, iż konieczne są cięcia aparatu biurokratycznego, ale przede wszystkim obniżenie podatków.

W niemieckich mediach coraz więcej jest głosów różnych grup społecznych i zawodowych, które mówią wprost o utracie zaufania do rządzącej czarno-czerwonej koalicji. Rosnące nastroje protestu odnotował ostatnio magazyn „Focus”, wskazując na dyskredytację całej klasy politycznej. W koalicji rządzącej zaczynają się coraz większe konflikty wewnętrzne. Poszczególne ugrupowania, a choćby ich frakcje oskarżają się nawzajem o spowodowanie rosnącego kryzysu gospodarczego. Zaczyna to przypominać losy poprzedniej koalicji rządowej, która w podobnych okolicznościach rozpadła się i straciła władzę.

Dostrzegają to politycy CDU oraz siostrzanej wobec niej bawarskiej Unii Chrześcijańsko-Społecznej (CSU). W szeregach chadeków, podobnie jak w SPD, coraz częściej pojawiają się apele o normalizację relacji z Rosją, przede wszystkim w kontekście importu tanich rosyjskich surowców. Prawica w obu ugrupowaniach z trwogą przygląda się wzrostowi notowań Alternatywy dla Niemiec (AfD) i wyraźnie chce przejąć część jej postulatów. Sam Merz uważany jest zresztą od początku za polityka i kanclerza słabego, który nie zdołał już na samym wstępie przejść głosowania na urząd szefa rządu federalnego.

Kulawy Merz

Merz stracił poparcie nie tylko niemieckich wyborców, ale traci je również w swoim bezpośrednim zapleczu. Zasłużył sobie na to szeregiem fatalnych błędów, które popełnia od początku urzędowania. Zaczął od ogłoszenia, iż zamierza dostarczać Ukrainie rakiety dalekiego zasięgu Taurus, czyli przestraszył Niemców perspektywą udziału w konflikcie. Niedawno, przy okazji izraelskiej agresji na Iran, opowiadał publicznie, iż Tel Awiw wykonuje za Europę „brudną robotę”. Na dodatek zapowiedział militaryzację całej niemieckiej gospodarki. Osiągnięcie pułapu wydatków na zbrojenia w wysokości 5% PKB do 2035 roku oznacza, iż wszystkie inne kwestie podporządkowane zostaną owej militaryzacji, na której skorzysta wyłącznie przemysł zbrojeniowy. Niemiecki kanclerz uzyskał zniesienie wszelkich obowiązujacych dotąd zabezpieczeń przed nadmiernym zadłużeniem publicznym.

Długi rosną

A zadłużenie na zbrojenia to kolejne problemy dla wszystkich innych sektorów poza kompleksem militarno-przemysłowym. To też konieczność podnoszenia podatków. Za sprawą tych podwyżek okazało się na przykład niedawno, iż ceny na gaz i mazut wzrosły o 30%. Na poziomie gospodarstw domowych okazuje się zaś, iż – jak podaje Bundesbank – realna siła nabywcza spadła od 2021 roku aż o 20%. Niemcy biednieją w oczach.

Na dodatek Niemcy stoją w obliczu problemów, które lada moment mają się jeszcze bardziej pogłębić. Chodzi na przykład o planowane wprowadzenie zakazu sprzedaży pojazdów z silnikami spalinowymi, co będzie stanowiło powalający cios dla niegdysiejszej chluby niemieckiej gospodarki – przemysłu motoryzacyjnego. Gorliwie wprowadzany przez Merza Zielony Ład spowoduje równocześnie drastyczne wzrosty cen ogrzewania, co wiąże się w pierwszej kolejności z nałożeniem drakońskich opłat na generację cieplną z gazu i mazutu. Oberwą zatem wszyscy – i firmy, i zwykli obywatele.

Zielony gwoźdź do politycznej trumny

Zielony Ład nigdy nie był domeną chadecji czy centroprawicy. Inaczej jest w przypadku Friedricha Merza i CDU pod jego kierownictwem. Kanclerz stwierdził, iż realny jest plan całkowitej rezygnacji z emisji gazów cieplarnianych do 2045 roku. Suchej nitki nie zostawiają na nim eksperci, przede wszystkim ekonomiści. Jan Schellenbach w rozmowie z dziennikiem „Bild” stwierdził, iż „w przypadku włączenia tych zapisów do Ustawy zasadniczej, Federalny Sąd Konstytucyjny może zablokować wszelkie inwestycje, co spowolni wzrost gospodarczy”. Wtóruje mru na tych samych łamach profesor prawa konstytucyjnego Josef Lindner: „dopisanie takich szczegółowych celów politycznych do Ustawy zasadniczej doprowadzi do pojawienia się szeregu twardych ograniczeń o potencjalnie katastrofalnych dla gospodarki następstwach”.

Merz upiera się przy swoim. Deklaruje, iż Niemcy wydadzą na Zielony Ład w ciągu najbliższych 12 lat aż 500 mld euro. Nie bardzo wiadomo skąd weźmie taką kwotę, biorąc pod uwagę środki, które planuje wydawać na zbrojenia i wspieranie wojny na Ukrainie. To już jednak być może nie będzie jego zmartwieniem. Tylu lat bowiem na stanowisku kanclerza z pewnością nie przetrwa.

Mateusz Piskorski

Read Entire Article